"Sztuka bez tytułu"
Antoni Czechow
reż. Agnieszka Glińska
Teatr Współczesny w Warszawie
Sztukę bez tytułu, młodzieńcze dzieło Antoniego Czechowa, w którym pomieścił on w szkicowej formie zapowiedzi wielu wątków ze swych późniejszych arcydzieł, gra się w Polsce zazwyczaj pod tytułem Płatonow. Pierwszy dramat autora Mewy długo spowity był mgłą tajemnicy. Sądzono nawet, że ledwie 18-letni twórca napisał dwa pokaźnych rozmiarów utwory - Bez ojcowizny i Sztukę bez tytułu właśnie. Potem okazało się, że to jeden i ten sam. Od nazwiska głównego bohatera zatytułował go tłumacz Adam Tarn. Płatonow - tak zostało.
Nieoczekiwana kariera
Debiutancki dramat Czechowa jest dziś jedną z najczęściej wystawianych u nas jego sztuk. Serię zapoczątkował swym wybitnym wrocławskim spektaklem Jerzy Jarocki (1993). Po nim po "Płatonowa" sięgali Krystian Lupa, Paweł Miśkiewicz, a ostatnio Maja Kleczewska. Agnieszka Glińska również nie pierwszy raz pracuje nad tym tekstem. Niegdyś zrobiła z niego dyplom w warszawskiej Akademii Teatralnej. Postać tytułową grał - tak jak dzisiaj - Borys Szyc. "Płatonow" skupia w sobie wszystkie słabości debiutu. Odegranie go bez skrótów zajęłoby teatrowi wiele godzin i byłoby w nich wiele miejsc pustych albo najwyżej wypełnionych melodramatyczną watą. Wśród tłumu przewijających się przez scenę bohaterów są postaci frapujące, ale też figury schematyczne, rysowane jedną tylko kreską. A jednak pod kaleką formą kryje się pierwszy w dorobku Czechowa całościowy obraz świata. Zdumiewa gorycz i przenikliwość młodego pisarza.
W "Sztuce bez tytułu" bez wprawy mistrza jeszcze, ale już imponując rozległą perspektywą, podjął dziedzictwo rosyjskiej literatury zakończonego właśnie XIX wieku. Zgromadził w jednym miejscu samych "niepotrzebnych" ludzi - takich, którzy żyją właściwie bez powodu, nie potrafią znaleźć sensu dla swojej egzystencji ani w pracy, ani w szczerych uczuciach. "Sztuki trzeba pisać źle i bezczelnie" - notował Czechow, i może właśnie ta deklaracja przyciąga do jego debiutu reżyserów. Bo "Płatonow" to dzieło bezczelne - oskarżenie świata, który zasnął, zatracił się w samozadowoleniu, portret epoki, która obróciła się we własną karykaturę. Dlatego czeka ją tylko kres. Diagnozy Czechowa z "Płatonowa" należą już do kręgu jego dojrzałych dzieł, ale struktura sztuki pozwala inscenizatorom wycinać z niej do woli. Dlatego sceniczne wersje są tak od siebie odległe. To inne światy, inne teatry.
Po bożemu
Ten Agnieszki Glińskiej chce być wierny duchowi oryginału. Autorka przedstawienia we Współczesnym skreśla po słowach, a nie wątkach. Co nie znaczy, że nie próbuje bardziej istotnych przewartościowań. Pierwszy akt bowiem zaczyna od długiej ponad miarę ekspozycji. Goście generałowej Wojnicew (Monika Krzywkowska) zajmują miejsca na proscenium i patrząc wprost na widzów, a nie na siebie, rozmawiają. Przybywa Płatonow (Borys Szyc) z żoną Saszą (Dominika Kluźniak), swój początek mają jego relacje z innymi kobietami, konflikty pozostałych postaci. Każdy z aktorów szkicuje je wyraziście, ale przyśrubowani do krzeseł nie mają szansy, by grać czymś więcej niż tylko słowem i grymasem twarzy.
Ucieka gdzieś kłótnia Michała z Marią Grekow (Monika Pikuła), niezauważone mija pierwsze spotkanie z Sonią (Katarzyna Dąbrowska). Być może Glińska chciała bohaterów "Sztuki bez tytułu" potraktować en masse, jako nieokreśloną zbiorowość ludzi bez właściwości, a widzom kazać patrzeć na nich z dystansu. Celu nie osiągnęła, bo cały pierwszy akt został zaledwie powiedziany, a nie zagrany. Albo jedna z sekwencji ostatnich. Do szkoły Płatonowa przychodzą kolejne kobiety, by skamleć o jego miłość. W przedstawieniu Współczesnego zostało to pokazane jako sen Michała, w którym zobaczył on je bez osłonek, bez mała jako monstra. Glińska przekłada to na obraz według mnie niedorzeczny. Bohaterki grzecznie siedzą obok siebie, przekrzykując się histerycznie. A obok mężczyźni w roli mimowolnych widzów ich tandetnego spektaklu. Poza tym jest po bożemu, ale i z tego niewiele wynika. Reżyser wyłożyła w programie, o czym czyta "Sztukę bez tytułu". O jałowości buntu i kabotynizmie idei, o słabości, wstydzie i lęku jako sile napędowej ludzkich poczynań, o parszywych kompromisach i kompromitacji gonienia za marzeniem - przytaczam tylko trzy ostatnie punkty. Wszystko pięknie, tylko trudno dostrzec to na scenie.
Gwardia się trzyma
Widowisku Glińskiej brakuje siły jej ostatnich prac - rozbuchanej fantazji i właśnie bezczelności "Pippi Pończoszanki" oraz goryczy i ostrości "Lekkomyślnej siostry". Tu kończy się na pustych deklaracjach. Tym razem światem Czechowa nie sposób się przejąć.
Spektakl ratują aktorzy. Borys Szyc gra Płatonowa równo i bez fajerwerków, ale do niego należy finał wieczoru. Znakomita Monika Krzywkowska daje generałowej Wojnicew gorycz zbyt dużej wiedzy o sobie i ludziach, ale też desperację i poczucie humoru. Świetne są epizody starej gwardii Współczesnego - Janusza Michałowskiego, Leona Charewicza, Krzysztofa Kowalewskiego, Damiana Damięckiego, Piotra Garlickiego. Andrzej Zieliński wbrew stereotypowi zagrał bandytę Osipa, a młody Wojciech Żołądkowicz uczynił z Tryleckiego jedną z głównych postaci dramatu. Na tym tle poniżej oczekiwań wypadają świetne zazwyczaj Monika Pikuła, Dominika Kluźniak, Katarzyna Dąbrowska. Każda znajduje tylko jedną nutę i na niej gra charakterystykę swej bohaterki. Za mało.
Teatr Współczesny świętuje swe 60-lecie, premiera "Sztuki bez tytułu" jest jednym z głównych punktów jubileuszu. Nie twierdzę, że Współczesny winien wstydzić się tego spektaklu. Jest poprawny, trudno się czepiać. Sęk tkwi zapewne w oczekiwaniach. Chciałoby się, by przedstawienie Agnieszki Glińskiej było na miarę najważniejszych dokonań sceny przy Mokotowskiej. A nie jest. Dlatego można oglądać, jednak nie licząc na nic szczególnego.