Na pierwszy rzut oka wszystko jest w porządku. Wotum nieufności wobec Brzozy przegłosowano w teatralnym referendum. Wzięło w nim udział 58 osób – ponad połowa uprawnionych, a zatem osiągnięto kworum. Wynik też był jednoznaczny, gdyż przeciw dyrektorowi zagłosowało 52 osoby, za tylko pięć, jedna wstrzymała się od głosu. Problem w tym tylko, że 50 osób, w lwiej części członków zespołu artystycznego (a więc głównie aktorów) na referendum nie przyszło. Wielokroć wcześniej udzielali Brzozie swego poparcia, a całą akcję uznali za zmanipulowaną. Trudno się z tą oceną nie zgodzić, bowiem Zbigniew Brzoza stracił funkcję głosami tapicerów, krawcowych i księgowych. Rzecz jasna, żaden teatr się bez nich nie obejdzie. Ale czy znaczy to, że od tej pory będą decydować o artystycznych profilach scen?

Reklama

Powiedziano już wielokrotnie, że wbrew opiniom przeciwników odwołanego dyrektora Teatr Nowy zaliczył pod jego kierownictwem najlepszy od lat sezon. Miarą sukcesu są regionalne nagrody, zaproszenia na krajowe festiwale, chęć głośnych reżyserów do pracy w Nowym. To kwestie całkowicie wymierne, łatwe do sprawdzenia, ale Zbigniewowi Brzozie udało się osiągnąć coś więcej. Od czasu, gdy na stanowisko szefa Nowego przy aprobacie dzisiejszych władz Łodzi wprowadzono siłą Grzegorza Królikiewicza, stał się on w polskim krajobrazie teatralnym synonimem wszystkiego, co najgorsze. Ręcznego sterowania, przedkładania treści ideowych bliskim rządzącej ekipie nad wartości artystyczne. Nie umiał tego zmienić także następca Królikiewicza - Jerzy Zelnik. Za jego panowania scena pogrążała się w coraz większym marazmie.

Brzozie udało się zabójczą tendencję odwrócić, zmienić otaczającą Teatr Nowy aurę. W tak krótkim czasie nie mógł przyzwyczaić do odmiennej wizji Nowego publiczności i stąd wzięły się zarzuty, że podczas ostatniego sezonu spadła w nim frekwencja. Może i spadła, ale to najzupełniej naturalne. Właśnie dlatego szefa artystycznego jakiegokolwiek teatru nie wolno rozliczać po tak krótkim okresie. Trzeba dać mu czas i dopiero później – powiedzmy, po trzech latach – wyciągać wnioski. Nie przesądzam, mogły okazać się różne. Jednak tryb przeprowadzenia zmiany w Nowym wskazuje, że prezydentowi Łodzi Jerzemu Kropiwnickiemu wszelkie cywilizowane normy są obce.

Wierzyłem naiwnie, że się cofnie. Weźmie pod uwagę głos inteligenckiej publiczności, przeczyta stające murem za Brzozą ogólnopolskie gazety. Wreszcie że uszanuje werdykt demokratycznie funkcjonującej komisji konkursowej, która nieco ponad rok temu Brzozę na szefa Nowego wybrała. Kropiwnicki nigdy nie krył niezadowolenia z powodu tej decyzji, stał bowiem murem za Olgierdem Łukaszewiczem. Ten jednak umiał zachować się z klasą i uznał swoją porażkę.

Są tacy, którzy twierdzą, że od tej pory, czyli od samego początku, prezydent Kropiwnicki tylko czekał na okazję, by postawić na swoim. By wprowadzić na stanowisko szefa podległego swojemu urzędowi teatru kogoś uległego, kto wprowadzi tam jedynie słuszny model. Już nie teatru, który szuka kontaktu z otwartą inteligencką publicznością, bo to są przecież elity, a o nich prezydent Łodzi wypowiada się z niekłamaną pogardą. To ma być – jak rozumiem – teatr dla ludzi. Rano bajki lub lektury szkolne dla dowożonej autokarami widowni, wieczorem narodowe jasełka.

Nie bronię Zbigniewa Brzozy tylko dlatego, że w czysto ludzkich kategoriach spotkała go najzwyczajniejsza w świecie krzywda. Decyzja Jerzego Kropiwnickiego podjęta wbrew oczekiwaniom i głosowi opinii publicznej pokazuje niebezpieczny precedens władzy polityków nad instytucjami kultury. Teraz wystarczy, by ktoś zakrzyknął głośno, że dyrektor robi nie taki teatr, jak powinien, i miał sobie wystarczająco dużo samozaparcia, by go prędzej czy później odwołać. Wtedy będziemy mieli w teatrach sztukę jedynie słuszną. Już to przerabialiśmy. Wystarczy.